„… ale dlaczego? W imię zasad skurw…..”

… kinomani dobrze pamiętają zapewne scenę z kultowego filmu Psy, którego scenariusz oparty jest na wymyślonej historii, choć bardzo prawdopodobne jest to, że pokazane na filmie z przerysowaniem sytuacje nie mogły się nie wydarzyć. Licentia poetica, tak wyobraził sobie owe czasy przemian, scenarzysta i reżyser Władysław Pasikowski.   Kilka słów, wyjaśnienia… Skąd zestawienie felietonów pod wspólnym tytułem „w imię zasad„? Żyjemy w czasach post prawdy, co rozumieć można jako życie we wszech obecnym, otaczającym nas kłamstwie. Co kilka lat do władzy dochodzą nowi ludzie, którzy ustanawiają nowe zasady rozumienia świata. Zrzucają z pomników nie lubiane przez siebie historyczne postaci. Stawiając swoich, według własnego uznania, znajdując powody na trafność swoich wyborów. “Pomniki upamiętniają mężów stanu, bohaterów i ofiary wojen, reprezentują wyznawane wspólnie ideały, “zaludniają” miasta, dominują w krajobrazie. Dla władz są narzędziem konstruowania zbiorowej tożsamości. Wraz ze zmianami granic i porządków politycznych pomniki minionej epoki burzy się, przerabia i przemianowuje” – czytamy w manifeście przygotowanym przez organizatorów ekspozycji. Michał Nowak     Otóż uważam, że historię powinniśmy zapisywać i odczytywać liniowo. Zapisywać na kartach, rzeczy chlubne i godne wzgardy, zapisywać wszystko i pilnować aby żadna karta nie została wyrwana dla partykularnych celów. W imię zasad. Ponieważ poza matematyką, , nauką wszech nauk, historia jest jedna, ciągła, nieodwracalna. Dzieje się w czasie i przestrzeni, dzień za dniem. Znając prawdziwe karty historii, możemy uczyć się, oraz naszą młodzież na prawdziwych przykładach, na błędach lub sukcesach innych. Trudno nie unikać błędów, nie znając wszystkich kart minionej historii. Ludzkie życie odnosi sukcesy, ale też porażki. Pomniki powinniśmy stawiać po śmierci naszych bohaterów, po bardzo uważnym i wnikliwym poznaniu całej prawdy o danej osobie. Ważne karty historii trzymane są w tajemnicy, pięćdziesiąt lub jak niektóre nawet dłużej. Jak ostatnio, dopiero po osiemdziesięciu latach, Rosja przyznała się do zbrodni Katyńskiej, do napaści na Polskę 17 września 1939 roku. W ostatnich dniach, wszczęto nową awanturę o patronów ulic. Uważam działanie ludzi, którzy dopuścili się tak karygodnego czynu za niegodnych zajmowanych stanowisk. Na szczęście zauważyły to władze i odsunięto nierozważnych samorządowców. Pomniki, tablice pamiątkowe, obiekty kaźni, obiekty chlubne, bez wyjątku powinny stać na zawsze. Ponieważ niechlubne działania, nie mogą być zapomniane. Bliskim mi przykładem jest rozebrany pomnik „Czterech Śpiących” z placu Wileńskiego. Prawdą jest, że Rosjanie stanęli na granicach Warszawskiej Pragi, nie angażując się po stronie powstańców Warszawy. Prawdą jest jednak fakt że, 17 stycznia 1945 r. Warszawa została wyzwolona spod hitlerowskiej okupacji. Pomnik dobrze oddawał tamten czas. Rosjanie byli u wrót Warszawy, ale „ przespali „ Powstanie Warszawskie. Gdyby pomnik ostał się do dzisiejszych czasów, byłby właśnie świadectwem zimnej kalkulacji największego barbarzyństwa, zwyrodnialca, mającego na rękach krew milionów istnień ludzkich.   Jak wyglądała by nasza wiara, jeżeli z księgi ksiąg, „Biblii” wyrywane by były niewygodne fakty. Co było było prawdą a co fałszem. Wierzący głęboko, ufają że objawione księgi, spisane pod Boskie dyktando, zachowały się do naszych czasów bez jakiejkolwiek ingerencji.   EPILOG Z tej okazji przypominamy tekst, który opublikowaliśmy w 73 rocznicę tego wydarzenia. Polska Ludowa, wkraczając 17 stycznia 1945 r. na lewy brzeg Wisły, zaczynała od razu od rabunku. Władze ogłosiły wielką wymianę pieniędzy. W czasie gdy trwały walki o Warszawę, przed urzędami skarbowymi na Pradze kłębiły się kolejki ludzi tracących swoje oszczędności. Choć przygotowania do radzieckiej ofensywy trwały kilka miesięcy,Niemcy nie spodziewali się, że będzie aż tak gwałtowna. Gdy w styczniu 1944 r. ruszył front, wojska okupanta okopane na linii Wisły i Narwi były bez szans. Dywizje Hitlera prezentowały się dobrze tylko na mapach sztabowych. W rzeczywistości miały nieraz liczebność batalionów. Zamieszanie pogłębiały rozkazy płynące z Berlina.

Rusza wielka ofensywa

Najpierw, świtem 12 stycznia, uderzył front białoruski Koniewa. Potem Żukowa, wreszcie Rokossowskiego. Pierwsze uderzenie na wszystkich trzech frontach wyglądało podobnie. Rankiem rozlegał się nieprawdopodobny huk. Setki, tysiące dział przez kilkadziesiąt minut dokonywały przygotowania artyleryjskiego. „Dziesiątki kilometrów wszerz i w głąb eksplodowały pociski artyleryjskie, wzbijając pióropusze dymu, ognia i piachu zmieszanego z zakopconym śniegiem” – wspominał gen. Leluszko, dowódca radzieckiej 4. armii pancernej. Główny atak piechoty i jednostek pancernych następował przejściami wyrąbanymi w niemieckich polach minowych. Niemcy cofali się na całej linii. Ci, którzy nagle znaleźli się na zapleczu Armii Czerwonej, ukrywali się po lasach czy w stogach siana. Brytyjski historyk Robin Cross w książce „Strącony Orzeł” przytacza wspomnienie marszałka Wasilija Czajkowa: „Jeńcy byli nędzną zbieraniną wlokącą się wolno, dygocąc z zimna w swoich płaszczach z Ersatz-wełny. Obawialiśmy się, że tłum rzuci się na Niemców, i byliśmy gotowi zapobiec samosądowi. Ale Polacy trzymali się z daleka. Wygrażali jedynie pięściami i wykrzykiwali: »Psiakrew, psiakrew!«.” Ofensywa rozwijała się szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Rankiem 17 stycznia pododdziały 47. i 61. armii sowieckiej oraz 1. Armii Wojska Polskiego podążały już ulicami Warszawy. Zrujnowane miasto Niemcy chcieli zamienić w Festung Warschau. Wśród rumowisk budowali bunkry i linie umocnień. Gdy ofensywa ruszyła, słabe oddziały niemieckie wspierane m.in. przez „batalion uszny” złożony wyłącznie z ludzi dotkniętych chorobami uszu – uciekły. To, co zostało z miasta, poruszyło nawet żołnierzy oswojonych z okrucieństwami wojny. Morze ruin pokrywała gruba warstwa śniegu. Na niektórych ulicach rumowiska sięgały pierwszego piętra. Najbardziej porażały zupełna pustka i cisza. Miasto było wymarłe. Ci, którzy przeżyli powstanie warszawskie, zostali wypędzeni. Mieszkańcy Pragi w drugim tygodniu nowego 1945 r. spodziewali się rychłego uderzenia radzieckiego na Warszawę. Na prawym brzegu Wisły toczyło się w miarę normalne życie – działały bazary, sklepy, urzędy, a w Rembertowie, po serii dziewięciu śmiertelnych zatruć, wytoczono wojnę nielegalnym bimbrowniom. 12 stycznia, w dniu uderzenia ofensywy 1. frontu białoruskiego, władze wojskowe zarządziły całkowitą ewakuację Saskiej Kępy i pasa wzdłuż Wisły, aż do Wawra. Przepustki wydawane cywilom straciły ważność, a sekcja kwaterunkowa przy XVII Komitecie Obywatelskim wyznaczyła ewakuowanym tymczasowe miejsca zamieszkania. W mroźny i mglisty poranek 14 stycznia słychać było głuche odgłosy wybuchów. Nocą zrujnowaną stolicę rozświetlały łuny pożarów. Z Pragi, Pruszkowa czy Piaseczna można było śledzić tor pocisków wyrzucanych przez ciężkie niemieckie moździerze, które miały swe stanowiska gdzieś w rejonie Okęcia. Pociski unosiły się w niebo, by chwilę później opaść w kierunku drugiego brzegu Wisły. Dopiero po chwili słychać było przytłumiony, daleki grzmot wystrzału. W nocy z 16 na 17 stycznia willys komendanta Pragi i dowódcy 4. dywizji piechoty gen. Bolesława Kieniewicza wjechał na zamarzniętą Wisłę, by sprawdzić wytrzymałość lodu. Kilka godzin później ruszył atak.

Radość pomieszana ze strachem

Warszawiacy tułający się po okolicznych miejscowościach na zachód od stolicy byli zaskoczeni szybkością ofensywy. Czołgi pojawiły się nagle. Niemal nikt nie spodziewał się, że front zostanie tak błyskawicznie przerwany. „Czołgi, czołgi – krzyczy pani Wala. Kiedy? Nic nie słyszeliśmy. Zrywają się wszyscy w popłochu. To front! Pani Wala oddycha głęboko i »nareszcie« woła. Nie, to czołgi radzieckie! Na stopnie ganku z wystawionymi bagnetami wchodzą radzieccy żołnierze. Pytają. Germańce są? Biedni wysiedleńcy stoją na mrozie, niektórzy tylko w koszulach. Płaczą i śmieją się jednocześnie” – czytamy w „Pamiętniku Warszawskim” Sabiny Dłużniewskiej. Także Irena Krzywicka została zaskoczona nagłym pojawieniem się radzieckich czołgów, choć już dzień wcześniej domek, w którym się schroniła, opuścili Niemcy. Jeden z nich, nie mając pojęcia o żydowskim pochodzeniu „gorszycielki”, namawiał ją do ucieczki. Niemcy, panicznie bojąc się Rosjan, podsycali w Polakach strach przed „Ruskimi”. Niektórzy namawiali mężczyzn do zdejmowania krawatów, by nie wyglądali jak wrogowie klasowi. “- Panie dziedzicu, panie dziedzicu, po obiedzie Rusek będzie! A pan wie, co Rusek robi z takimi jak pan!” – naigrywał się z Jarosława Iwaszkiewicza „własowiec” rekwirujący pisarzowi wóz z owsem. Uchodźcy z Warszawy tułający się po okolicznych miejscowościach, żyjący od pięciu lat w strachu pod okupacją niemiecką, autentycznie cieszyli się, witając radzieckich żołnierzy. Dzielili się z nimi papierosami, podawali wodę, coś do jedzenia. “- Zrobiłyśmy to samo, co cała wieś. Nagotowałyśmy kubeł kawy, drugi kubeł kaszy, wydobyłyśmy cały chleb i pobiegłyśmy na drogę, którą waliły nieprzerwanym strumieniem wojska radzieckie” – wspominała Irena Krzywicka.

Wyzwoleni Robinsonowie

Czy mroźnego 17 stycznia 1945 r. Warszawa została wyzwolona, czy też okupacja hitlerowska zamieniła się na sowiecką? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Dla ukrywających się w ruinach miasta „Robinsonów”, takich jak Władysław Szpilman, to z całą pewnością było wyzwolenie. Szpilman wyzwolenia mało nie przypłacił życiem. Rankiem 17 stycznia usłyszał na wymarłej dotąd alei Niepodległości głosy kobiet i dzieci. „Spokojne, rozmawiające, jakby po prostu jakieś matki szły z dziećmi ulicą na spacer”. Zarośnięty, brudny, w niemieckim płaszczu wybiegł na ulicę. Podszedł do kobieciny z tobołkiem. Gdy półgłosem zawołał do niej: „Proszę pani”, ta w panice zaczęła uciekać i krzyczeć wniebogłosy: – Niemiec! „Równocześnie zwrócił na mnie uwagę żołnierz i niewiele się namyślając, oddał w moim kierunku serię z karabinu maszynowego. Kule uderzyły o ścianę tuż obok mnie”.

Krajobraz ruin

W zasypanych śniegiem ruinach Warszawy wszędzie czaiła się śmierć. W gruzach, piwnicach, na ulicach można się było natknąć na szkielety i zamarznięte szczątki ludzkie. „Pod jednym z domów, blisko powstańczej barykady, leżał niepogrzebany szkielet człowieka, niewielki, o drobnych kościach, zapewne jakiejś dziewczyny, na czaszce utrzymywały się długie blond włosy. Obok szkieletu leżał zardzewiały karabin, na kości prawego ramienia widniała obok strzępów odzieży biało-czerwona opaska z wyblakłym nadrukiem AK” – czytamy w „Pianiście” Władysława Szpilmana. W zimne styczniowe dni 1945 r. nie wszystko leżało jednak w ruinie. Dziennikarz „Życia Warszawy” ze zdumieniem odkrył, że na Powiślu i w południowym Śródmieściu wciąż stoi wiele domów. „Ze straszliwie ściśniętym sercem brnę przez spiętrzone zwały lodu na Wiśle. Zimny wiatr gna nad Warszawą gęste ciemne chmury. Po pięciu miesiącach jestem w Warszawie. Solcem do Tamki. O radości, stoją bloki całych domów na Smulikowskiego, Czerwonego Krzyża. Tamka spalona, ale domy obok Konserwatorium ocalały, tak jak prawe skrzydło biblioteki Krasińskich. Słońce, które nagle wyjrzało zza chmur, ozłaca pogorzelisko Nowego Światu i do reszty spalone pałacyki w Al. Ujazdowskich. Ulica Wiejska poza kilkoma wyjątkami ocalała cała wraz z Hotelem Sejmowym. Drzewa w Alejach też stoją po dawnemu. W Parku Ujazdowskim brak tylko gromad dzieci, bo nawet Neptun ocalał. Mokotów obronną ręką wyszedł z pożogi i przedstawia się lepiej niż Saska Kępa” – czytamy w gazecie. Najgorzej wyglądały fragmenty północnego Śródmieścia, rejon Hal Mirowskich, Chłodniej, Grzybowskiej. Stare i Nowe Miasto starte było z powierzchni ziemi. Gdy przez spalone miasto na Starówkę dotarł Henryk Chmielewski (Papcio Chmiel), nie odnalazł już swego domu. – Na czworakach wdrapuję się na gruzy mojego mieszkania przy Nowowiejskiej 20 – wspomina autor komiksu z Tytusem. – Poznaję wypalone okno i resztki kaflowego pieca. Nad głową niebo. Mam łzy w oczach. Gdzie mój stoliczek do odrabiania lekcji, gdzie książki? Gdzie pudło z białymi myszkami? W piwnicy poznaję szkielet wypalonego dziecinnego wózka siostrzenicy. Strzaskane talerze w kwiatki – relacjonuje Papcio Chmiel. Żoliborz po Starówce wydał mu się niezniszczony. „Kręci się tu sporo ludzi; myszkują po mieszkaniach, chyba nie swoich” – czytamy w jego wspomnieniach. Zanim do Warszawy zaczęli powracać mieszkańcy, w kierunku ruin ruszyli szabrownicy. „W opustoszałych domach grasują już jak spod ziemi wyrosłe rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia. Garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd” – relacjonował dziennikarz „Życia Warszawy”. Pierwsi pojawili się w mieście już 17 stycznia. Sabina Dłużniewska natknęła się na wypełnione meblami wozy szabrowników już 18 stycznia. Z kolei dziennikarze przeczesujący ruiny miasta widzieli płonący Pałac Staszica. Według niektórych relacji podpalili go właśnie szabrownicy. – „Szaberplac” znajdował się m.in. na Pradze. Na potęgę rzeczami rabowanymi z ocalałych mieszkań handlowano na bazarze Różyckiego – opowiada Kordian Tarasiewicz, ostatni, przedwojenny właściciel Plutona, firmy importującej kawę.

Pierwsze spotkanie

Cofnijmy się nieco w czasie. Zanim Armia Czerwona „wyzwoliła” mieszkańców lewego brzegu Wisły, ci z brzegu prawego dawno już byli „wyzwoleni” i doznawali uroków życia pod okupacją radziecką. „Niet Germańców, uszli, uszli! Krzyknął ktoś radośnie, a jakiś chłop spytał inteligentnie: – Wy Ruskie? – Da, my Ruskie – odpowiedzieli nie mniej inteligentnie przybysze. – A jakie u was diengi? – indagował chłop dalej. Ten z pepeszą wyciągnął zza bluzy parciany woreczek, z którego wysupłał parę banknotów. A co za to można kupić? – pytał chłop. Rosjanie roześmieli się serdecznie, a kierowca zakrzyknął: – Nam diengi nie nużne, u nas komunizm, wsjo darmo! Zostawił zdumionego chłopa z diengami w ręku, kopnął rozrusznik i tyle go widzieliśmy” – wspomina Aleksander J. Wieczorkowski w książce „Mój PRL”. Podobne spotkania miały niebawem przytrafić się uchodźcom z Warszawy „wyzwalanym” na lewym brzegu Wisły. Żołnierze radzieccy byli szczególnie łasi na zegarki i rowery. Nie zawsze je zresztą rekwirowali. Czasem stawały się one przedmiotem handlu. Jednak rabunki dokonywane przez żołnierzy radzieckich były drobnymi niedogodnościami w porównaniu z oficjalną grabieżą obywateli zaplanowaną przez rząd lubelski. 6 stycznia wydano dekret o wycofaniu z obiegu banknotów krakowskich. Traciły ważność niemal natychmiast, bo już 10 stycznia. Warszawiacy z lewego brzegu, którzy i tak już niemal niczego nie mieli, zostali pozbawieni nawet tych oszczędności, które udało im się wynieść ze zburzonego miasta. Władze lubelskie zapowiedziały, że banknoty będą wymieniane w urzędach skarbowych na nowe, lubelskie w stosunku 1:1. Tyle tylko, że dla osób prywatnych do 500 złotych, dla zakładów rzemieślniczych zaś – do 2000 złotych. W dniu, gdy Armia Czerwona zajmowała ruiny Warszawy, przed Urzędem Skarbowym na Białostockiej 22 dochodziło do dantejskich scen. – 500 złotych to była śmieszna suma. Jakieś 100 złotych kosztował dolar. W naszej firmie ocalała kasa pancerna z większą sumą pieniędzy. Liczyliśmy na to, że pieniądze wystarczą nam na początek przy odbudowie przedsiębiorstwa. Nie wymienili nam nic, bo siedziba firmy znajdowała się na lewym brzegu Wisły. Zostaliśmy ze stertą bezwartościowego papieru! – opowiada Kordian Tarasiewicz.

Kawiarnia przy moście

Pierwsi warszawiacy pojawili się w mieście już 17 stycznia. Najpierw szli ci z Pragi przez zamarzniętą Wisłę. Dzień później drogi wylotowe na zachód od Warszawy zablokowały strumienie uchodźców powracających w ruiny miasta, utrudniając przejazd wojsku. Dochodziło do sprzeczek. W przeciwnym kierunku szli ci, którzy nie odnaleźli swych domów. Przekonywali innych, że powrót nie ma sensu. Że Warszawa nie zostanie odbudowana nawet przez 50 lat. 19 stycznia do centrum miasta ściągnęło blisko 10 tysięcy osób. Każdy chciał ujrzeć żołnierzy polskich maszerujących defiladowym krokiem Alejami Jerozolimskimi. W październiku 1939 r. tu, w samym sercu stolicy, pierwszą defiladę zwycięstwa urządzili Niemcy. Teraz tą samą drogą maszerowali żołnierze w polskich mundurach. – Nie jesteśmy bolszewikami – przekonywali niektórzy. Na dowód okazywali medaliki z Matką Bożą. Wątpliwości jednak pozostawały. Na trybunie zasiedli bowiem członkowie nowych, komunistycznych władz lubelskich. Bolesław Bierut, Edward Osóbka-Morawski, Michał Rola-Żymierski, prezydent Warszawy Marian Spychalski i radziecki generał Szatiłow. Nad ich głowami powiewały flagi polskie i radzieckie. Flag innych członków koalicji antyhitlerowskiej nie zawieszono. Piastowski orzeł na trybunie nie miał korony. W ruinach z każdym dniem było coraz więcej dawnych mieszkańców. Zajmowali niespalone mieszkania, do których niekiedy dostać się można było tylko po drabinie. Inni urządzili się w piwnicach, suterenach. Na placyku w miejscu dawnego Dworca Głównego, przed hotelem Polonia samorzutnie powstał „dworzec”, z którego ludzie odjeżdżali na platformach ciężarówek. Sam hotel niedraśnięty wojną też szybko ożył, pełen świateł w morzu ruin sprawiał wrażenie latarni morskiej. Henryk Janczewski wspominał, że już 19 stycznia 1945 r. wraz z kolegami znalazł się na terenie Centralnej Stacji Filtrów. W filtrach powolnych Niemcy urządzili stajnie. „W pierwszych dniach żywiliśmy się suszonymi jeżynami, wykopywaną spod śniegu kapustą. W magazynach zostało trochę kaszy” – czytamy w jego wspomnieniach. W zbiornikach zachowało się 50 tys. m sześc. przefiltrowanej wody czystej. Mieszkańcy ustawiali się w kolejkach do pomp ręcznych. Nie minął styczeń, gdy Irena Krzywicka w ruinach Solca dostrzegła napis „kawiarnia”. Została urządzona przez dwie panie w ocalałym mieszkaniu wypalonego parterowego domu. „Napić się prawdziwej (widocznie z paczek), pocukrzonej herbaty, to było coś zupełnie nadzwyczajnego” – czytamy w „Wyznaniach gorszycielki” Ireny Krzywickiej. Kawiarenka znalazła się tuż przy moście pontonowym, stając się forpocztą życia, które pączkowało z niemal „nietkniętej” wojną Pragi.

W katowniach oprawców

Natychmiast po wkroczeniu Armii Czerwonej NKWD zaczęło aresztować osoby związane z AK. W podwarszawskich Włochach bezpieka wysiedliła mieszkańców domu przy Cienistej 16 i urządziła w nim katownię. Rosjanie mieli gotowe listy osób do aresztowania. Jednych mordowano na miejscu, innych wywożono za Ural. Wanda Szydzik, która w powstaniu warszawskim była sanitariuszką, trafiła aż do Swierdłowska. Więziono ją w obozie razem z Niemcami. Jak szacuje ks. Józef Maj z kościoła św. Katarzyny, sam cmentarz na Służewie kryje zwłoki blisko 2 tys. osób zamordowanych w więzieniu na Rakowieckiej. Na ulicach przechodniów zatrzymywały patrole wojskowe złożone z Polaków i Rosjan. Wyłuskiwano AK-owców. Powstaniec Mieczysław Chackiewicz wspomina, że patrol zatrzymał go na moście pontonowym. – Po rewizji osobistej i wylegitymowaniu sowiecki oficer w polskim mundurze zadawał mi pytania: skąd idę, gdzie mieszkam, czy byłem w AK, czy brałem udział w powstaniu itp. – wspomina. Wszystkiemu zaprzeczył i został wypuszczony. Aresztowano go dopiero kilka lat później i skazano na 15 lat. Za przynależność do AK.  

 

ARTUR RÓŻAŃSKI  

Korzystałem z materiałów Gazeta Wyborcza Jerzy S. Majewski 17 stycznia 2018 | 13:30

Views: 3