Czerwone Gitary. Przez jednych uwielbiani, a przez innych mocno znienawidzeni. O historii ich zespołu napisano już chyba wszystko, więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Dodam tylko tyle, że do dzisiaj lubię sięgać po ich utwory, ponieważ w moim domu dużo się słuchało muzyki rozrywkowej  i tak mi zostało do dzisiaj. Do rzeczy… Może kogoś zaskoczę, ale jest bardzo unikatowe wydanie albumu „To właśnie my” i mało kto o nim wie. Wiadomo… wydanie z 1966 roku przeszło już do historii i te płyty z dobrze zachowaną okładką zawsze na aukcjach osiągają olbrzymie sumy. Było później jeszcze kilka wznowień tego albumu nakładem tłoczni Pronit, a także płyta pojawiła się na cyklicznej edycji Polskich Nagrań – Z Archiwum Polskiego Beatu vol. 5. Było jeszcze jedno wznowienie, które na rynku fonograficznym trochę namieszało.

Album został wydany w 2010 roku

Tłoczona była w Niemczech przy minimalnym zamówieniu 550 sztuk

W 2010 roku wyszedł folder informacyjny/newsletter o intrygującym tytule „Reaktywacja”, który zakładał cykliczne wydawanie płyt pod marką Pronit nie częściej niż raz w miesiącu, a pierwszą płytą były właśnie Czerwone Gitary. Album został wydany na przełomie roku 2010/11, ale wydawcą – jak się okazało – były Zakłady Produkcji Specjalnej w Pionkach, które kontynuowały działalność po byłym ZTS Pronit. Oczywiście nie chodzi o kontynuowanie stricte branży muzycznej, bo wspomniane ZPS do dzisiaj pełnią zupełnie inną funkcję. Natomiast trzeba podkreślić fakt, że po 20 latach od zaprzestania produkcji płyt winylowych, ktoś z ZPS wpadł na pomysł, aby odbudować dawną markę, która dzisiaj      z pewnością przyniosłaby wielomilionowe zyski. Tak się jednak nie stało. Sprawa Czerwonych Gitar z 2010 roku bardziej przypominała chwyt marketingowy niż podjęcie konkretnych działań, jeśli chodzi o kontynuację tłoczeń. Płyta – faktycznie – ukazała się fizycznie na rynku, jednak jak się okazało tłoczona była w Niemczech przy minimalnym zamówieniu 500 sztuk + 50 „promówek”. Pod uwagę brana była również tłocznia w czeskiej miejscowości Lodenice, ale aspekt finansowy zadecydował o nawiązaniu współpracy z niemiecką firmą Pallas GmbH. Odsłuch płyty chyba lepiej sprawdził się na płycie sprzed 60 lat, a do produkcji płyt użyto labela w formie naklejki, który potrafił zaczepić o obracającą się igłę. Nie mniej jednak, płyta rozeszła się jak świeże bułeczki. Trafiła do odbiorców muzycznych jak i kolekcjonerów. Pojawiły się dalsze plany wznowień innych wykonawców, których umowy wydawnicze Pronit miał przed laty na wyłączność. Pod uwagę brany był również Andrzej Piaseczny, ale na szczęście negocjacje finansowe przerosły wydawcę.

Label, który potrafił zaczepić o obracającą się igłę

Pod uwagę brany był również Andrzej Piaseczny

Po tym wydaniu, każdy wstrzymał oddech zastanawiając się: „Jak to? Pronit znowu będzie tłoczył jak sprzed laty?” No właśnie… tak się nie stało i tak już nigdy nie będzie, bo przecież czarny krążek opatrzony logiem Pronit, ale wytłoczony za Odrą to nie to samo, co te stare, sędziwe, okrągłe placki      z pionkowskiego lasu. Pomijając już cały marketing, każdy kto śledził ten wątek mógł na samym początku poczuć – przynajmniej przez chwilę – że tłocznia „Pronit” znowu będzie tłoczyć i ruszy pełną parą. Wydawcy – po części – chyba o to właśnie chodziło.

Sprawa Czerwonych Gitar z 2010 roku bardziej przypominała chwyt marketingowy

Patrząc na to wydanie, a dokładnie na hologram też macie mieszane uczucie i myśl, że „coś” tutaj nie pasuje? Pozostawiam to pytanie bez komentarza.

Łukasz Trawczyński

Views: 266