#Intro
Aby zrozumieć cały sens tych moich „wypocin” muszę Was cofnąć o jakieś 5 lat mojego jestestwa, kiedy swoją „świadomą” winylową przygodę dopiero co rozpoczynałem. Ta inna – „nieświadoma” zaczęła się od najmłodszych lat, kiedy to razem z rówieśnikami chodziliśmy na wielką górę wydmową usytuowaną na skraju lasu tuż przy granicy miasta z przyległą miejscowością Sokoły. Niektórzy na to miejsce powiedzą „Piachy” – nic bardziej mylnego. W żargonie rówieśniczym tak właśnie mówiliśmy. Hasło „Piachy”… i wszystko było jasne. Oznaczało to wszelakie rozrywki czasów, które już dawno za nami. Jedną z tych rozrywek było wchodzenie na wspomnianą wydmę, z której to rzucaliśmy płytami w siną dal. Trzeba przyznać. Potrafią latać. Muszę w tym miejscu dodać, że na początku lat 90-tych, kiedy to tłocznia „Pronit” płyt winylowych upadła, całe miasto zalane było płytami. Porzucone były gdzieś w rowach, lasach, niekiedy połamane i widoczne na zwykłych ulicach miasta. Niekiedy ktoś z rówieśników przyniósł jeszcze nie otwarte opakowanie
z singlami lub pełnowymiarowymi „dwunastakami”, które zalegały gdzieś w pobliskich magazynach/barakch – i wtedy zaczynało się najlepsze.
Pamiętam, jak ze wspominanej wcześniej wydmy „kosmos” leciał Krawczyk, Santor, Kabaret Tey, Jarocka. Takie płyty wyrzucone z ów góry przy dobrym wietrze potrafiły się przemieścić na odległość 100 – 150m. To była nieświadoma zabawa siedmioletnich dzieci, które dopiero z czasem zrozumieją znaczenie muzyki i kultury winylowej. Dzisiaj z pewnością takiej płyty bym nie wyrzucił.
Łukaszu… do brzegu…
Jest rok 2018. Zacząłem realizować się muzycznie i to nawet z jakimiś tam małymi sukcesami.
Na działkę ogrodniczą, z którym sąsiaduję przyszedł mój rówieśnik Jarek i pokazał mi kolorową, transparentną płytę wydawnictwa „Pronit”.
-Ja… Nie?… Serio? To naprawdę „Pronit?” zrobił? – wykrzyczałem ze zdumienia.
Zakochałem się w tym wydaniu. Po tym spotkaniu przeczesałem cały Internet w poszukiwaniu podobnych unikatów i już kolorowo tak nie było. Płyty praktycznie niedostępne. O tym innym razem. Kiedy nabrałem wystarczającej wiedzy zaciekawiła mnie praca p. Marka Majewskiego, w której to wyczytałem, że „Pronit” w 2010 roku uruchomił reedycję płyt. Na początek miały pójść Czerwone Gitary „To właśnie my”. Do tego czasu w swojej kolekcji posiadałem tę płytę z roku 1966r.
i reedycję przygotowaną przez Polskie Nagrania. O wydaniu z 2010 r. zupełnie nie słyszałem, tak jak niektórzy „winylowce” działający w branży od 30 lat, z którymi po burzliwych dysputach odnośnie fizyczności tego wydania wojnę zawsze wygrywałem. Jednak istnieje.
Magia szybkiego dostępu do Internetu
Dobra „odpalam neta”, szybki, ogólny mail do spółki MESKO, w której to pracował p. Marek.
Na odpowiedź długo nie czekałem. Z przekierowanego maila otrzymałem odpowiedź od samego autora, który uświadomił mnie, że płyta była w sprzedaży, ale już jest niedostępna. Wyszła w ilości ok. 500 sztuk plus dodatkowe „promówki”. Hm… rarytas kolekcjonerski – pomyślałem.
Płytę po roku czasu od korespondencji z p. Markiem wynegocjowałem od pewnego kolekcjonera. Jest moc, jest duma. To wspaniała świadomość, że z 500 sztuk tych płyt jedną masz w swojej kolekcji. Pana Marka tak naprawdę poznałem przez jedną płytę. Po kolejnych dwóch latach zostało zorganizowane spotkanie przez Instytut w Radomiu na które zaprosił mnie p. Roman Fido. Moja kolekcja już wtedy zaczynała nabierać znaczenia. Zasiadłem wtedy u boku p. Marka Majewskiego
i p. Jarosława Szczypiora, – również fana czarnego krążka, który zrealizował film o tłoczni „Pronit”. Po tym wydarzeniu spotkałem się jeszcze z p. Markiem, który wręczył mi płytę, o której tak tu się rozpisuję. Otrzymana płyta miała jeszcze większy wymiar kolekcjonerski, a mianowicie nie posiadała hologramu z napisem ZAIKS, czyli wstępnie, oficjalnie nie weszła do sprzedaży.
Mijają kolejne lata. Dwa unikatowe wydania leżą sobie na półce do których wracam, kiedy tylko złapie mnie gorączka na Czerwone Gitary. Mój gramofon też dobrze je zna. Przyznam szczerze,
że nigdy nie porównywałem tych dwóch wydań do siebie. Stwierdziłem, że oprócz tego wspomnianego hologramu niczym się nie różnią. Nic podejrzanego. Do czasu… Pewnego dnia wziąłem do ręki te dwa albumy i nie zgodziły mi się labele czytaj: etykiety na płytach. Jedna była śliska i błyszczała jak naklejka, a druga wyglądała jak przy standardowych tłoczeniach. Dzwonię
do znajomych, którzy mogą być w posiadaniu tej płyty. Pytam na forach. Potwierdzili. Mają błyszczące naklejki i tyle… Temat się urwał, a ja chciałem odkrywać więcej…
Żeby „coś” odkryć trzeba czasami „coś” poświęcić
Idąc dalej tym tropem, delikatnie odchyliłem błyszczącą etykietę. Zauważyłem, że pod nią jest inny label, ale taki właściwy jaki powinien być przy standardowej produkcji płyt. Naklejkę ciężko odkleić.
Z pomocą przyszedł czajnik, gotująca się woda i para. Odkrywam dalej. Dużo emocji, ale i złości zarazem, bo jednak coś niszczę, psuję i to świadomie. „Coś” czego już być może nie zdobędę. Ciekawa zabawa nawet dla takiego gościa jak ja. Czuję się jak siedmioletni uczeń na niektórych moich zajęciach. Odkrywam dalej…
#Outro# OkiemKolekcjonera
Płyta pod wpływem wysokiej temperatury oczywiście się powyginała. Naklejka odeszła. Pod nią schował się pomylony label. Ktoś pomylił etykietę przy oryginalnym tłoczeniu i chcąc uratować dorobek zamówienia wpadł na pomysł, aby przytuszować to naklejkami. Na zdjęciach widać
to wyraźnie, ale odkrywam dalej… to nie jest pomylona etykieta (tzw. missprint) tylko mispress. Ktoś źle podpisał strony płyty i wykonał dodatkowe etykiety, aby to ukryć. Trochę to zakręcone, ale kto w temacie to będzie wiedział. Innymi słowy. Na matrycy ze stroną A są nagrane utwory ze strony B. Podmieniony label miał to skorygować. W razie wątpliwości wyjaśnię raz jeszcze. Dzięki temu zabiegowi/postowi ludzie, którzy posiadają tę płytę będą mieli świadomość, że „ogarnęli” wspaniały kolekcjonerski unikat – dziś. Wtedy, żadne wydawnictwo nie powinno tego zaakceptować. Porażka…? Nie, bo dzisiaj to unikat. Ja przekonałem się również, że pofalowana płyta pod wpływem wysokiej temperatury szybko ostyga i wraca do pierwotności. Warunek! trzeba ją położyć na prostej powierzchni i czymś przycisnąć. Ten zabieg zapewne wszystkie tłocznie świata znają. Dźwięk
z odtwarzanej płyty pozostał tak jak i przed podgrzaniem. Brak ingerencji w odsłuch. Cudownie.
– Przeżyję – pomyślałem. Niech żyje moc polichlorku winylu! Poświeciłem przez to jedynie tylko naklejkę i to dla dobra ogółu – no nie napiszę ludzkości, bo te słowa zarezerwowane dla tych co po raz pierwszy kiedyś, gdzieś na Księżycu. Ja tylko… wiecie, to co mi bliskie, małe, ale kochane.
Nie mniej jednak wyjaśniłem nurtujące mnie zapytania i wniosłem swoje „małe” zaangażowanie
w kulturę winylową. Od dzisiaj niektórzy posiadacze tego wydania mogą się mocno zaskoczyć śpiąc spokojnie wiedząc, że… nie muszą używać czajnika z parą, aby potwierdzić te winylowe przypuszczenia. Ja zrobiłem to za nich:) Pod warunkiem, że mówimy o tej pomylonej płycie.
Dziękuję, że dotarliście do końca!
Miłego!
Ł.T.
Views: 11
NAJNOWSZE KOMENTARZE